źródło: imdb.com |
Kto?
Spike Jonze, zamieszany wcześniej w tyle produkcji, że trudno je wszystkie wymienić, ale przede wszystkim producent znakomitej "Synecdoche, New York", co daje kredyt na zrobienie 10 gniotów (i jeszcze by zostało).
Jak popełnić ogromnny błąd?
Wszyscy, którzy choć trochę interesują się filmem przed jego obejrzeniem, wiedzą już, że pomysł fabularny zawiera się w zdaniu "bohater zakochuje się w systemie operacyjnym". Podejrzewam, że większa część populacji na coś takiego zareaguje uniesieniem brwi i pozostawieniem karty kredytowej na swoim miejscu, czyli "Jej" nie obejrzy. Co może się okazać największym błędem repertuarowym przy okazji aktualnych Oscarów.
Jak ustrzec się błędu?
Kupić tę historię. Co, wbrew pozorom, wcale nie jest trudne. Jonze zrobił wszystko, żeby niecodzienną fabułę ubrać w znajome widzom szaty. Czy to film o sztucznej inteligencji? Poniekąd. Czy w związku z tym tło jest futurystyczne? A gdzie tam - świat wokół Theodora (fantastycznie zagranego przez Joaquina Phoenixa) przypomina ten, w którym sami istniejemy, opisany już wielokrotnie choćby przez Michela Houellebecq'a. Znaki charakterystyczne: alienacja jednostki, bezcelowość egzystencji, marazm, odosobnienie, słowem: różowo nie jest. To jest nasz świat, w którym rolę Facebooka, Google'a i całej nowoczesnej technologii wziął na siebie inteligentny system operacyjny. I, co ważniejsze, nie wziął po to, by dać się biczować i krzyżować, ale by postawić parę niezbyt wygodnych pytań o relacje międzyludzkie. A że kwestie "ludzkie" rozważa się tu przy dużym współudziale komputera? Kto z was nie robi tego samego, niech pierwszy wciśnie ctrl+alt+del.
Wszystko gra?
- Patrz mi w oczy, kiedy czytam ci na głos maile! źródło: imdb.com |
Czego chcieć więcej?
Na przykład stonowanej oprawy wizualnej, doprawionej melancholijną muzyką i nie narzucającą się pracą operatorską. Albo znakomitych dialogów, które wprawdzie momentami zahaczają nieco o literaturę w typie Janusza Wiśniewskiego (tego od książki o samotnych rybakach), ale przeważnie trzymają poziom i ciągną film. I wiecie, co? Wszystko wymienione już tutaj jest!
Ale wstyd...
No właśnie - po seansie żałowałem tylko jednego: że to nie Spike Jonze kręcił "Wstyd". Obraz Steve'a McQueena może i był wysmakowany stylistycznie, ale mając do dyspozycji Michaela Fassbendera z pewnością dałoby się wyciągnąć z filmu więcej głębi. Dokładnie tak, jak stało się to w "Niej".
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz