czwartek, 6 lutego 2014

Synekdocha, Nowy Jork

źródło: imdb.com
Kto?
W zależności od przyjętej przez reżysera konwencji, o ile ją sobie tylko uświadomimy, automatycznie szukamy w filmie komedii, dramatu, horroru, wątków sensacyjnych i wszystkiego, co da się w podobny sposób skategoryzować, by pomóc nam oswoić się z danym obrazem. Ponieważ od tej reguły zasadniczo wyjątków nie ma, autorzy próbują tę naszą automatykę w szufladkowaniu przełamać, mówi się wtedy o kinie zaskakującym, grającym z widzem. Jak jednak zareagujemy, gdy główną (i jedyną, bo mieszczącą wszystkie pozostałe) kategorią okaże się coś, co niby dobrze znamy, ale czego zupełnie nie spodziewamy się zobaczyć na ekranie? Co wtedy, gdy reżyser sięgnie po najszerszą z możliwych metaforę i nie użyje jej do pokazania wybranego zagadnienia, ale każe jej opowiadać o samej sobie? Innymi słowy: co wtedy, gdy tematem okaże się życie? Nie jakiś jego wycinek, nie weekend w Paryżu czy kac w Wawie, ale życie jako zjawisko zachodzące w przyrodzie, z ograniczeniem do jednostek ludzkich? Na pierwszy (i drugi) rzut oka pachnie to artystyczną porażką, dziełem wysofistykowanym do granic, odpychającym, paradoksalnie, sztucznością. Pozostaje też kwestia aktora - "Everyman" nieźle spisuje się jako osoba dramatu, zapisana kapitalikami na komputerowym wydruku. W filmie, co oczywiste, zadrukowana kartka raczej by takiej roli nie udźwignęła. Nawet z kapitalikami.


Kto?
Kiedy pierwszy raz oglądałem "Synekdochę", nie miałem jeszcze wielkiego pojęcia o grających w niej aktorach. Kojarzyłem Michelle Williams, którą przeciętny wychowanek roczników 80-tych kojarzyć musiał - lub z jakichś trudnych do wyjaśnienia przyczyn ominął go serial tak zwany młodzieżowy, konkretnie "Jezioro marzeń". Do "Synekdochy" podszedłem bez oczekiwań, z jakąś zachęcającą opinią, która skłoniła mnie do sięgnięcia akurat po ten tytuł. Prawdopodobnie miałem wtedy za sobą jeszcze zbyt mało "lektur" filmowych, żeby w pełni docenić całość, początkowe fragmenty mocno mnie zmęczyły, tak to przynajmniej zapamiętałem - jako obyczajówkę, ledwie środek do celu, jaki nastąpił w drugiej części. Mniej więcej w połowie wiedziałem już, że mam do czynienia ze spektaklem (w tym wypadku to bardzo trafne określenie) co najmniej interesującym, kwadrans przed końcem wyszło na jaw, że nawet z ocierającym się o arcydzielność, którą rzeczone piętnaście minut potwierdziło. Nie byłem tylko pewien, czyja to zasługa.

Kto?
Na przestrzeni wieków jedną z definicji sztuki było jak najwierniejsze oddanie rzeczywistości. Definicja ta, jak doskonale wiemy, nie przetrwała do naszych czasów jako pogląd dominujący, choć przez rozmaitych twórców w dalszym ciągu bywa propagowana. "Synekdocha" nie jest takim przypadkiem - opowiada o życiu, nie próbuje go jednak naśladować w sensie dosłownym. Film przesycony jest metaforyką, ale taką, którą dostrzegamy od razu. Dom stojący nieustannie w płomieniach czy gigantyczna konstrukcja teatralna, domyślamy się właściwie od razu, czemu to służy i co poeta miał na myśli. Przy czym nie sprawia to, że mamy w takim razie do czynienia z obrazem prostym, bo łatwość odczytania przekazu nie oznacza bynajmniej łatwości w jego udźwignięciu. Dokładnie tak: udźwignięciu - "Synekdochę" stworzono po to, by brać ją na swoje barki, męczyć się z nią, z trudem przetrawiać historię, która w pewnym momencie zaczyna dotyczyć nas tak bardzo, jak to tylko możliwe. Opowieść to znana, niczym temat odcinka teleturnieju: człowiek, jego życie i twórczość. A konkretniej: zmaganie się z własnym ego, nieustanna walka z poczuciem przemijania, z założenia żałosne próby wyróżnienia się, zapisania na kartach historii, wreszcie patetyczne rozpamiętywanie błędów, wielkie słowa i płynąca przez nie mądrość, zawsze czyniąca to zbyt późno. Wszystko to, do czego można poczuć odrazę, wszystkie słabości, nieumiejętności, ułomności, skupione w jednym miejscu, w jednym bohaterze.

"I'll be dying and so will you, and so will everyone here. 
That's I want to explore. We're all hurtling towards death,
yet here we are for the moment, alive.  Each of us knowing we're
going to die, each of us secretly believing we won't."
źródło: imdb.com
Kto?
Dziś już wiem, że dla Philipa Seymoura Hoffmana była to rola życia, pełnia możliwości aktorskich użytych po to, by przekazać rzeczy najważniejsze. Czy przeceniam "Synekdochę"? Nie wydaje mi się, bym przeceniał ją dzisiaj i nie wydaje mi się, żebym przeceniał ją lata temu, kiedy jeszcze nie zachwyciła mnie w całości, ale i tak uderzyła jak żaden inny przejaw tak zwanej sztuki. Seymour Hoffman sprawił, że zacząłem kino nie tylko oglądać, ale i doceniać, próbować wyciągać z niego znaczenia, ale też zwyczajnie bawić się - już nie tylko zwrotami akcji, ale też autorską interpretacją kreowanych postaci. Stąd nie przepadam za "Capote'm", ale uważam, że Oscara za tę akurat rolę aktor powinien odbierać codziennie.

Oczywiście nie znałem Seymoura Hoffmana i z tego powodu nie pokuszę się o stwierdzenie, że z wypełniającym swą rozpaczą praktycznie cały plan bohaterem "Synekdochy" Hoffman ma cokolwiek wspólnego, może więcej niż cokolwiek, może wielopiętrowa konstrukcja, jaką zbudował reżyser i scenarzysta Charlie Kaufman zyskała dodatkowe piętro. Nie będzie jednak nadużyciem podzielenie się opinią prywatną - że jeśli tenże Kaufman postawił sobie za cel wywołanie u widza poczucia, że ten stanowi część obrazu, to przynajmniej w jednym przypadku mu się udało. A od kilku dni nie mogę pozbyć się wrażenia, że zrobił to samo z jednym z członków swojej obsady - i to na skalę, o jakiej nigdy nie śmiałby nawet pomyśleć. "Synekdocha", rzecz jasna, nie ożyła. Nie ożyje również jej Everyman.

10/10

4 komentarze:

  1. Dzięki Ci za te prawdziwe podsumowanie tak genialnego dla mnie obrazu!!! Napiszę jak odebrałam to dzieło, otóż "Synekdocha od pierwszych minut kojarzył mi się z W. Allenem, , następnie w miarę upływu czasu, rzeczywiście , pomimo,że jestem kobietą, to film zaczęłam odbierać tak jak by był o moim życiu. Co więcej, pomimo tego , iż głównym bohaterem - jest przecież mężczyzna, to i tak nie przeszkadza widzowi odebrać go jakby sam brał udział w tym przedsięwzięciu - sztuce !!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem pod wrażeniem tej recenzji...sięgnęła najgłębiej w moje doznania . Zrozumiałam ten dreszcz, który odkąd ten film zobaczyłam pojawia się zawsze, gdy o nim pomyślę....jakiś osobisty egzystencjalny lęk....ale i tęsknota To dziwne uczucie niepokoju połączonego z zachwytem . Tak od lat...bo Synekdocha NY widziałam dawno temu.
    Też uważam , że była to życiowa rola Philipa Seymoura Hoffmana ...i teraz , kiedy odszedł , z katalogu jego genialnych ról właśnie o tym filmie i o tej roli myślałam przede wszystkim w kontekście straty. Nie o Capote...też akurat za tym filmem nie przepadam. Właśnie o Synekdocha...Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te tłumy w Nowym Yorku, które po nocach czuwały na ulicach miasta po jego śmierci... to Everymani z tego filmu....że to za ten film świat mu podziękował tak nisko się kłaniając. Trudno pogodzić się z tym , że to się nigdy nie zmieni. Katalog Philipa Seymoura Hoffmana jest zamknięty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym katalogiem to nie do końca - dwie części "Igrzysk" będziemy jeszcze dostawać co roku no i coś, na co bardziej wypada sobie ostrzyć zęby - "God's Pocket" + "A Most Wanted Man", sporo sobie obiecuję po obu.

      Usuń