poniedziałek, 21 stycznia 2013

House at the End of the Street

...czyli białe bluzeczki są cool

źródło: http://movies.yahoo.com

Kto?
Mark Tonderai, którego możecie kojarzyć jeszcze tylko z "Hush". Nie kojarzycie? Ja też nie - film nigdy nie wszedł do naszych kin, a średnia na imdb wskazuje, że nie mamy czego żałować.

Dlaczego?
Bo parę lat temu zobaczyłem Jennifer Lawrence w "Do szpiku kości" i pomyślałem, że z tej małej będzie kawał aktorki. I chociaż na razie ogrywa się w mniej ambitnych produkcjach ("Igrzyska śmierci, X-mani"), to zdania nie zmieniam.

Co?
Horror. A właściwie thriller z zupełnie niepotrzebnymi elementami horroru. A tak naprawdę soft-horror, który na początku trochę straszy, a potem zaczyna udawać inne gatunki.

O czym?
Matka z córką przeprowadzają się do domu, w którym przed laty dokonano... Wróć! Matka z córką przeprowadzają się do domu sąsiadującego z domem, w którym przed laty dokonano morderstwa. Dom (ten drugi) o dziwo zamieszkuje sierota po tragicznie zmarłych rodzicach, co wprawia nowoprzbyłe w nielichą konsternację. Ta jednak bardzo szybko mija, przynajmniej jeśli chodzi o córkę. Elissa bardzo szybko zaprzyjaźnia się z osieroconym Ryanem, który co prawda na każdym kroku zachowuje się dziwnie, ale przecież tajemniczy chłopcy są tak niesłychanie pociągający, prawda? A już ci potrafiący kilkoma wyćwiczonymi ruchami złamać przeciwnikowi w bójce kilka kończyn wprost nie mogą się opędzić od dziewcząt z sąsiedztwa. Wobec tak nieodpartego uroku osobistego Ryana obojętna pozostaje tylko matka Elissy - niestety bidulka pracuje po nocach w szpitalu i nie ma czasu roztoczyć nad córką odpowiedniej opieki.

Jak?
Jest w tym filmie sporo typowych dla horroru ułomności:
- nielogiczne zachowania bohaterów (który policjant przejmowałby się wzywaniem wsparcia lub choćby informowaniem bazy, gdzie się znajduje, przy ledwie rekonesansie w domu potencjalnego mordercy)
- przesadne wykorzystywanie efektów dźwiękowych i wizualnych (gdy w teoretycznie opuszczonym domu zapala się światło, widzimy to doskonale, bo kamera nie pokazuje niczego innego, ale reżyser i tak uznał, że moment wart jest podkreślenia godnego wizyty papieża lub UFO)
- i przede wszystkim: ZNAKI! nie ma dobrego horroru bez ZNAKÓW - nawet, jeśli ich ujrzenie wymaga grzebania w śmieciach po to, by w domu samotnie mieszkającego chłopaka znaleźć Tajemniczy Artefakt, czyli pudełko po podpaskach. A w razie, gdyby do kogoś to nie dotarło, po jakimś czasie można jej kazać znaleźć je jeszcze raz, bo przecież grzebiemy w cudzych śmieciach tyle razy, że łatwo stracić rachubę i o czymś zapomnieć.

O dziwo w miarę klei się fabuła, ale to może być efekt prostego scenariusza, który w dodatku najważniejsze zawiłości pokazuje w parusekundowych scenach retrospekcyjnych. Poza tym mnóstwo standardów gatunkowych:
biała bluzeczka, spływające potem ramiona, buzia w trybie
"wywietrznik - można zacząć się bać!
źródło: http://movies.yahoo.com
- dom z tysiącem zakamarków, zaprojektowany chyba wyłącznie do zabawy w chowanego
- ciekawski stróż prawa
- obowiązkowa, biała bluzka bez rękawów (jeśli w horrorze bohaterka nie ma takiej na sobie, to albo nie oglądamy horroru, albo po prostu jeszcze nie nadszedł TEN MOMENT)


Grają?
Oj nie. Max Thieriot osieroconego Ryana załatwia na jednej minie pt. "właśnie dostałem w głowę wazówką - biedny ja!", a okoliczne dzieciaki najprawdopodobniej zostały zgarnięte z jakiejś imprezy (chociaż nawet sceny "prywatkowe" wypadają w ich wykonaniu sztucznie). Jakikolwiek warsztat aktorski próbują tu pokazać tylko Lawrence i Elisabeth Shue w roli matki, ale reżyser do spółki ze scenarzystą nie pozwalają im tego filmu uratować.

Dla kogo?
Z trudem, ale potrafię wyobrazić sobie sytuację, w której spędzacie samotnie Sylwestra, przypadkiem wyleciał wam przez okno telewizor (więc na szampańską zabawę z Polsatem nie ma co liczyć), nie działa internet, a jedynym filmem w pobliżu jest "House at the End of the Street". I dlatego szczerze doradzam trzymanie w domu pokaźnej kolekcji lepszych tytułów - a jest z czego wybierać.

Co dalej?
Nic. Nie ma puenty, bo idziecie za moją radą i wybieracie ciekawsze filmy. Ocenę zawyżyłem ze względu na Jennifer, nie sugerujcie się. To zresztą po prostu chrzest bojowy - nie możesz się nazywać aktorką, jeśli nie zagrasz w głupiej produkcji, biegając po planie w białej bluzce bez rękawów.

5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz